Po wieloletnim niedopieszczeniu nadszedł rok, w którym wiosna wita polską ziemię szybko i nadzwyczaj hojnie – już w kwietniu wręcz gorącym słońcem, paletą kolorów i wachlarzem zapachów, za którymi tęskniłam. Były bzy, magnolie, forsycje, kwiaty na wiśniach, jabłoniach, mirabelkach. Nawet w górach, gdzie zazwyczaj wszystko przychodzi później obserwuję tę niezwykłą eksplozję życia – zarówno wśród roślin jak i w aktywności zwierząt. Taką wiosnę pamiętam z dawnych lat. Mój wczorajszy spacer po górskiej łące zachwycił mnie wszystkim i przypomniał czasy, kiedy jako mała dziewczynka biegałam po łące na wsi i zrywałam kwiaty, z których potem plotłam wianki.
A teraz mamy maj i na skrajach lasów, przy polach i na łąkach jest pełno tego wszystkiego co teraz być powinno, jaskrów, dzwonków, firletek, stokrotek, fiołków, przeróżnych źdźbeł trawy, niezapominajek, poziomek, pierwiosnków, konwalii, mniszka, czosnku niedźwiedziego… o polach rzepaku nie wspominając. Jest po prostu cudnie i jak na te porę przystało. I taki czas kocham najbardziej. Może tylko żal trochę ściska serce, że w tym roku na wiosnę nie było mnie w Tatrach, bo tam, wysoko, na 2000 m są kwiaty, których niżej nie ma i są wybitnie cudne, jedyne w swoim rodzaju. Ale człowiek nie może być wszędzie. Wybrałam w tym roku inne góry, bardziej dzikie i spokojne, z dala od tłumów, niższe, ale potrafiące być równie widowiskowe i nastrojowe. Bliżej mojego domu. Jestem w Górach Stołowych. Teraz pada, a ja mogę pisać. I dobrze mi.
Pozdrawiam!