Moje całodniowe wycieczki są z reguły dość szalone, nie każdy tak lubi, na wpół zorganizowane, na wpół nie. To znaczy, że przeglądam dzień wcześniej mapę, przyswajam ciekawszy opis okolicy, szukam interesujących kadrów, by ewentualnie te miejsca odnaleźć i ruszam rano w trasę ze spakowanym plecakiem i autem wypchanym po brzegi kaskami, rowerami, plecakami.
Na miejscu plan może się zmienić – tak właściwie jest z reguły. Zobaczę ścieżkę, która mnie zaintryguje, może nos wywęszy miejsce inne niż wszystkie, albo oko coś nagle dostrzeże. Intuicja w tym samym czasie podchwyci sygnały i powie – pojedźmy tam. Więc odbijam i zapuszczam się w las. To przecież nie zawody, to nie wyznaczona przez organizatora trasa, której mam się trzymać i punkty kontrolne, na które muszę się stawić. To po prostu rowerowa wyprawa. Nie zawsze tylko biegam. Jadąc rowerem zatrzymuję się, zsiadam, rozglądam dookoła, robię zdjęcia, myślę. Są takie przestrzenie i tereny, gdzie najlepiej zabrać rower, gdzie można szybko się dostać, skręcić, coś objechać, zrobić pętlę, w razie czego zawrócić. Rowerem zwiedza się wprost doskonale, szczególnie jeśli mówimy o takich miejscach jak np. Dolina Baryczy, która wciąga skutecznie, niczym bagna. Polecam wybrać się tam pod koniec kwietnia lub na początku maja. W wiosennej aurze zobaczyć można kipiące zielenią lasy, mokradła, stawy i setki ptaków. I ostoję cudnego konika polskiego – prymitywnej rasy koni wywodzącej się bezpośrednio od dzikich koni wschodnio-europejskich, czyli tarpanów. Wszystko tu tętni kolorami i życiem. W jeden dzień odkryje się tak wiele i tylko dla siebie. Dolina Baryczy pozwala podglądać przyrodę w czasie jej rozkwitu. Jest absolutnie przepiękna, zjawiskowa i magiczna. Okoliczne wioski również, nawet jeśli w niektórych czas się zatrzymał. Ale może i dobrze…? To kraina, którą każdy powinien zobaczyć. Można nawet znaleźć swój zielony obiad, tak jak ja znalazłam wczoraj – całe „pole” świeżej i intensywnie pachnącej pokrzywy.
Metą jest samochód lub dom, albo rynek lokalnego miasteczka, na którym siadam na ławce i na koniec dnia jem lody albo ostatnią kanapkę z plecaka. Wtedy też wspominam, układam sobie w myślach całą wyprawę, by następnego dnia rano usiąść z kubkiem kawy i przelać to co ważne na papier.