Skip to main content

Nie jestem dobra w relacjach z biegów. Zawsze są dla mnie za długie. Trudno jest napisać dobrą, krótką relację, jeszcze trudniej dobrą, długą. Ale to był wyjątkowy bieg, więc spróbowałam opisać to, co miałam wówczas w głowie. Zapraszam.

Początkowo listopad zaplanowałam biegowo nieco inaczej, choć również związany był z Czantorią. Jednak po Łemkowynie, nadwyrężonej kostce i przeziębieniu zamierzałam się z pierwotnego planu wycofać, dając sobie czas na oddech. Kiedy parę tygodni temu pojawiła się propozycja pobiegnięcia Piekła Czantorii od razu powiedziałam sobie „Aśka, nie, nie ma mowy, nawet nie próbuj się zapisywać.” Słyszałam o tym biegu głównie opinie typu, że „ryje głowę” albo, że to „totalna masakra”. Nie zamierzałam ponownie ryć sobie mózgu, chciałam już tylko leciutko biegać po miękkim śniegu i czerpać z tego biegania same przyjemności. Nic zatem nie wskazywało na to, że się zdecyduję.

Niestety myśl o Piekle Czantorii do mnie powracała. Zaczęłam czytać o biegu, studiować profil trasy.. Z Czantorią się jakiś czas temu poznałyśmy, nawet na niej trenowałam. Koszmarna stromizna, szczególnie kiedy podchodzi się nartostradą (jej fragment posiada homologację FIS) lub trasą pod kolejką linową. To taka góra, której końca nie widać, gdzie trzy razy po drodze myślisz, że to już  koniec. To nie jest góra dla normalnych ludzi. Zerkam na mapę – pętla liczy sobie 21 km i 2000 m przewyższenia. Matko boska. 50 km w takich proporcjach biec mogę, ale upchnąć 2000 m przewyższenia w 20? Przecież to można się tak zrąbać, że się odechce człowiekowi biegania na długo. I jeszcze w 3 powtórzeniach? O nie, raz może tak, ale nie 3. Dodatkowo nie lubię powtarzać pętli – biegam raczej liniowo. Kółka nie są na moją psychikę, zwłaszcza TAKIE kółka. Pierwszy raz w życiu świadomie nie chcę biec ultra. Jeśli już to jedynie 21 km, ale i tak myślę sobie, że jestem szurnięta rozważając start. Patrzę w kalendarz. Niestety w tym terminie mogę. No to na gorąco, jak to ja, piszę maila do Przemka – Organizatora, że biegnę. Potem dowiaduję się o zbiórce pieniędzy dla chorej na raka Kasi oraz, że dochód ze sprzedaży koszulek z biegu przeznaczony będzie na leki. Jaka motywacja! Wchodzę w to już bez wahania. Biegnę. Biegnę dla Kasi, bo czymże będzie moja kilkugodzinna walka z jej… Śmiech na sali, nie będę mięczakiem.

Na starcie stanęłam najedzona, wyspana, podekscytowana, bez zegarka. Zaskoczona jestem pełnią energii, bowiem przez ostatni tydzień latałam codziennie po górach tropiąc wilki i byłam kompletnie niezregenerowana. Tymczasem pogoda wymarzona – jest chłodno, wieje lekki wiatr (wtedy jeszcze lekki), jest wilgotno, po deszczu. Błoto, kamienie i liście mi nie straszne. Dajcie mi tę górę, będę biegła odliczając kolejne szczyty do tego ostatniego podejścia – kozaczę sobie w głowie. Wiem co mnie czeka, znam końcówkę trasy, więc od samego początku czekam na finisz. I z taką myślą wystartowałam. Oczywiście za szybko. Naprawdę nie pamiętałam, że najpierw muszę przebiec 20 km..? Chwilę po starcie jestem już na stoku Czantorii. Odechciewa mi się, zapomniałam, że na dzień dobry pokonujemy najpierw 1/3 tej diabelnej szmiry. Ja myślę o zbiegu, a tu trzeba napierać po nartostradzie. Wokół mnie wszyscy sapią. Wiem, że podchodzę za szybko, ale adrenalina jest w tym momencie nie do opanowania. Już mnie pali w płucach, chce mi się wymiotować, odzywają się resztki infekcji. Dobrze – zwalniam – nadrobię na zbiegu. Zbiegi są tu trudne – ale ja właśnie takie lubię. Biegniemy chwilę pięknym lasem i potem na dół. Lecę. Co piękne za szybko się kończy – znów podejście. O losie. Patrzę na profil trasy na numerze startowym i liczę wzniesienia, zerkam jeszcze szybko na stopień nachylenia. Przewracam oczami – 4 szczyty do Czantorii. Ale co mi pozostaje – działam póki się dobrze czuję. Zaczyna padać, jest przyjemnie. Targają mną dziwne uczucia, ale takie, że mi dobrze na duszy. Biegnę ile się da. Są odcinki gdzie można puścić pięknie nogę, no to puszczam. Niestety prawą kostkę czuję, jednak wciąż nad nią panuję. Pod górę mijam chłopaka rozmawiającego przez telefon „Jak jest? No chu#%wo, ale stabilnie”.

Dostaję głupawki. Mi się podoba, choć jest stromo i ślisko. Wtedy pomyślałam sobie, że Łemkowyna to jednak hartuje, że nie może być bardziej brutalnie, jeśli chodzi o warunki. I nie było. Może dlatego biegło mi się dobrze? A może dlatego, że myślałam o Kasi, o tym, że moje problemy i zwątpienia są kompletnie idiotyczne w porównaniu z jej, że za 4 godziny będzie po mojej męczarni, i że może powinnam była biec 3 pętle? Mijam parę osób, staram się uśmiechać, ale nie wiem czy tym uśmiechem bardziej nie działam dołująco na ludzi… Piję tylko wodę z rozpuszczonymi elektrolitami, jem żel i wegański batonik energetyczny. Znów spoglądam na profil.. 3 podejścia i 3 zbiegi do tego ostatniego. Teraz jest podejście, potem ostry zbieg do punktu i połowa dystansu za mną. Na punkcie cieplutko, piję zupę, izotonik, jem pomarańczę, garść gorzkiej czekolady, napełniam softflaska colą(!) i lecę dalej. Wiem, że straciłam trochę czasu na punkcie – co najmniej 3-4 minuty, ale było mi tak dobrze, że machnęłam ręką na 2 wyprzedzające mnie dziewczyny. I tak nie wiem, która jestem, nie znam czasu, nie zależy mi na wyniku.

Wybiegam z punktu i od razu ściana, taka, że mam ochotę zawrócić.. Znów człapanie. Wtedy przelatuje mi przez głowę myśl, że jak się biegnie ultra to 21 km mija przyjemnie i lekko, nie wiedzieć kiedy, a gdy biegnie się tylko 21 km to tak strasznie się te kilometry i czas się dłużą. W nogach miałam 12, a czułam się co najmniej jak po maratonie. Co za paradoks!!

Chyba jedzenie dociera do mięśni, bo wracają siły.  Wydaje się, że przyspieszam pod górę. Jestem po czeskiej stronie, na szczycie wieje jak diabli, widzę z oddali kolejne wzniesienie – to wieża na Czantorii Wielkiej, już poznaję okolice. Biegałam tu psem – mam dobre wspomnienia. Po drodze spotykam kibicującego Krzysia Szalę z wielkim dzwonkiem – biegniemy chwilę razem. Bardzo to fajne uczucie spotkać znajomą i życzliwą ci twarz. Za mną kolejne podejście. Odliczam.. Teraz najostrzejszy i najdłuższy zbieg, potem przedostatnie podejście – z profilu wynika, że typu „killer”, następnie zbieg i wisienka na torcie – piekielna, z 36% nachyleniem, Czantoria. Zbieg okazał się wspaniały i szybki, taki, że z rozpędem wbiegłam na kolejne podejście. Tempo udaje mi się utrzymać jakieś marne 30 m, kiedy ukazujący się przede mną widok na dobre gasi mój entuzjazm. Nie przypuszczałam, że już teraz będzie tak koszmarnie stromo. Tu pierwszy raz się cieszę, że mam kije, bo do tej pory tylko mi przeszkadzały. Mimo tego utwierdzam się w przekonaniu, że są nie dla mnie. Wdrapuję się, opornie to idzie, ale ido przodu. Myślę sobie, że to niewyobrażalne co mnie zaraz czeka, że jak może być jeszcze stromiej? Czy to ogarnę skoro jestem już tak wypłukana z sił? Mam dobrą wyobraźnię i szybko zwizualizowałam sobie finisz. Chciało mi się płakać. Przeklinam pod nosem, cichutko. Za żadne pieniądze nie pobiegłabym tego w 3 pętlach. Po drodze praktykuję w myślach ukłony dla tych co robili trasę 2 i 3 razy. Cienias ze mnie – gadam znów do siebie. W oddali, na samej górze widzę ludzi – robią zdjęcia i się śmieją – wesołki. Ale ich doping pomaga – szybciej niż myślałam jestem na końcu podejścia. Nie chcę wiedzieć jak wyjdą te fotografie. Przecież nie można przypominać wtedy człowieka. Przede mną ostatni cwał w dół… nie chce mi się, świadoma tego co mnie czeka, że to nie będzie klasyczny zbieg do mety… Czuję jakbym odkładała to co ma nastąpić w czasie… ale nogi już same ruszają wraz z grawitacją i nie dało rady się dłużej ociągać, trzeba było biec ku przeznaczeniu, by mieć to czym prędzej za sobą. Oto właśnie nastał się koniec odliczania. Wbiegam w ostatni zakręt, na którym kolejni uśmiechnięci panowie wskazują ruchem rąk kierunek. Kiwam im, że wiem, ale kiedy podniosłam głowę, nogi się pode mną ugięły, poczułam jak więdnę niczym kwiatek. To był obraz z najgorszego snu, takiego jaki się miewa podczas wysokiej gorączki. Odniosłam wrażenie jakby góra się przechylała i na mnie spadała. To były najprawdziwsze schody do piekła. Przede mną jak na zwolnionym filmie, hen hen daleko, człapały zwłoki – gęsiego, jedne za drugimi. Wiedziałam, że zaraz będę jednymi z nich. Dla kontrastu inni zjeżdżali już kolejką na dół. Nic tylko sobie strzelić w głowę – myślę. A jak się czują ci, którzy nie wiedzieli co ich czeka??? Otrząsam się, biorę dwa łyki rozgazowanej coli i postanawiam: Idę, ciurkiem bez zatrzymywania, równym tempem, do samego końca, do pieprzonej mety na tej pieprzonej Czantorii, gdzie jest koniec tej pieprzonej linowej kolejki, którą potem zjadę mając nogi w swobodnym zwisie. Wio. Z takim wkurzeniem i nastawieniem ruszyłam do boju. Nic nie pamiętam z tego podejścia, nic oprócz krzyków z góry „dawaj Joko” albo „zaraz koniec”. Kuźwa, jaki koniec i skąd oni wiedzieli, że to ja? Takie głupoty miałam w głowie. Powoli umierałam, powoli przestawałam czuć nogi, nie wiem czemu szlam dalej, to dla mnie fenomen ludzkiego ciała, zagadka niekończącej się woli walki. Kasia takiej potrzebuje. Mijam osoby, jak to możliwe, nie wiem. Najchętniej oparłabym się głową o stok i została tak złożona w pół jak scyzoryk. Stromo, piekielnie kurde stromo. Nie wiem jak długo idę, zaczynam na własnej skórze rozumieć znaczenie słowa “nieskończoność”. A jednak ostatnie metry dzielą mnie od wyjścia na polanę. A kiedy już wychodzę, wiatr uderza mnie w twarz z taką siłą, że się zatoczyłam. Dochodzę do dziewczyny, idziemy razem kawałek jak pijane, nawet nie rozumiem co do mnie mówi, wiatr nas znosi, chyba mam mroczki przed oczami.

Przyspieszam, idiotka ze mnie. Znowu przeklinam i ktoś nagrywa to na kamerze. To miła, uśmiechnięta dziewczyna, a mi jest wstyd. Przepraszam Cię drogi Organizatorze, jeśli to oglądałeś. Tymczasem widzę bramę mety.. 20 m.. euforia, jej, trzeba wbiec. No to resztkami sił wbiegam. Jestem. Chyba żyję, bo stoję, nie leżę, bo na szyi medal, a w ręku piwo i z komputera ktoś czyta mi wynik. 5 kobieta. WTF… Nie rozumiem, choć jestem szczęśliwa. Wciąż skołowana, ale już świadoma, mogę się uśmiechnąć, usiąść na ławce i nic nie robić. Tylko siedzieć, bo misja ukończona.

Medal Kasiu dedykuję Tobie, z myślą, że naszą siłą jest wola walki. Życzę Ci zatem tej woli z całego serca.

JoKo

P.S. Tak, za rok wrócę – uprzedzając pytanie. Mam coś do przegadania z tą trasą.

Napisz komentarz