Tatry – mój własny, nieogarnięty Wszechświat
Tatry – tu stworzyłam własną definicję piękna, którego wciąż nie umiem opisać słowami. To miejsce gdzie wszystko dzieje się poza mną. Nie znalazłam tu bowiem niczego na co mogłabym mieć wpływ, ale to właśnie w Tatrach odczuwam euforię i szczęście. Myślę, że to taki mikrokosmos na ziemi, pozwalający pozostać zawieszonym w czymś, czego wciąż nikt nie potrafi ogarnąć. A potem jest się wciągniętym. Bywa, że bezpowrotnie. A nawet jeśli się wraca, to niepełnym, bo okazuje się, że coś tam z nas zostało – niemałego i nie bez wartości. To część duszy, którą porywa wiatr i część serca, które tuli się do drzew. Fragmenty siebie zostawiam w Tatrach, z każdym spotkaniem większe, a gdy już musze wracać czuję ścisk w brzuchu i nostalgię przemieszaną ze smutkiem. Jadąc samochodem zawsze do samego końca zerkam w boczne lusterka, tak długo, dopóki ostatnie wierzchołki nie znikną z pola widzenia. Niedawno dotarło do mnie, że jestem przywiązana. Jak w miłości i podczas rozstania, tęsknię za jakimiś kawałkami kamieni, które zdają się mieć serce, nawet wtedy, kiedy w zimie skute są lodem. A to przecież kompletnie niemożliwe. Bo czy możliwe?