Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci. – recenzja książki
Kiedy czytam dobrą książkę mam ochotę zakreślić w niej niemal każde zdanie. Tak miałam z książką Michała R. Wiśniewskiego „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci.” Ta książka uporządkowała moje myśli, uświadomiła i określiła w sposób jednoznaczny i klarowny postrzeganie (a właściwie niedostrzeganie) dziecka i jego rolę w polskim społeczeństwie. Wiśniewski pokazuje na wielu znakomitych przykładach (niektóre szokują, bo przez swoją powszechność, są przez nas zwyczajnie niezauważane i nierejestrowane), że dziecko wciąż traktowane jest jak przedmiot, a nie jak podmiot. Czy coś Wam to przypomina? Dzieci i ryby głosu nie mają? Pójdę dalej – dzieci i zwierzęta praw nie mają? Tak, nie mają i nadal ten aspekt bardzo kuleje.
Dziecko to istota czująca, mini człowiek, mniejsza i młodsza wersja nas samych. Stworzyliśmy je (dziecko) my rodzice i powołaliśmy na ten świat bez pytania o zgodę. Kiedy dziecko już się urodzi mamy tylko jedno ważne zadanie do wykonania, którym wcale nie jest jego wychowanie (a co gorsza często przez musztrę, zakazany i nakazy). Na nas rodzicach spoczywa jedynie (albo aż, bo jak widać przerasta to wielu opiekunów) odpowiedzialność wspierania tego małego człowieka w jego drodze do stania się dorosłym, indywidualnym mężczyzną albo kobietą, którego/którą wypuścimy ze swoich objęć w świat. W świat brutalny, bolesny, mimo, że także piękny. Jednak zanim opuści swoje gniazdo musi przejść przez drogę, która już z natury nie jest łatwa, a okazuje się jeszcze trudniejsza, kiedy ta latorośl dorasta w Polsce. Polska bowiem jest kompletnie nie przystosowana dla małych ludzi (zatem nie tylko dla dzieci, ale także dla ludzi niskorosłych). Czytając książkę Wiśniewskiego kolejno docierały do mnie szokujące fakty, a oczy powiększały się z każdą kolejną kartką. Jak mogłam tego wcześniej nie dostrzegać? No mogłam, bo byłam zwyczajnie za mało uważna. Mogłam, bo nikt nas nie uświadamia w tym temacie. Np. w Szwecji jest inaczej, o czym przekonacie się czytając książkę. Jednak od czasu przeczytania „Zakazu gry w piłkę” zaczęłam dostrzegać ciężką prawdę, z która się teraz zmierzam. Podam Wam prosty przykład z niedawnego doświadczenia. Co ciekawe, gdyby nie ta lektura, w ogóle nie zwróciłabym na to uwagi!
Jakiś czas temu spędziłam w jednym z pięknych polskich miast dobę w czterogwiazdkowym hotelu. To był wyjazd rodzinny. Rano jedliśmy śniadanie w sali restauracyjnej. Były piękne stoły, piękne krzesła. Mój młodszy syn ma 5 lat, więc już nie siedzi w specjalnym foteliku dla dzieci (takich było w restauracji przynajmniej 5), tylko na „dorosłym” krześle. Ale na tym krześle nie był w stanie normalnie i wygodnie siedzieć, bo miało miękkie, tapicerowane, zapadające się siedzisko. Po co? Żeby nam dorosłym było przyjemnie i wygodnie. Szczerze? Mi nie było. I wtedy sobie pomyślałam – jak takiemu maluchowi może być wygodnie, kiedy dodatkowo musi nienaturalnie wyciągać szyję i głowę, by jedzenie nie spadło mu na spodnie? Dla dziecka takie krzesło staje się bardziej przeszkodą w siedzeniu przy stole, więc instynktownie wstaje i je na stojąco. Te obserwacje mnie szokują, ale i cieszą. Syn robi to co czuje i co mówi mu jego ciało. I ok. Ale to nie wszystko. Co słyszę od osoby z rodziny (nie od mojego męża żeby była jasność)? Że „dziecko powinno siedzieć, że co to za jedzenie na stojąco, co to za wychowanie.” Ciśnienie mi skoczyło. Właśnie byłam świadkiem niezmiennie stereotypowego odnoszenia się do dzieci i przedmiotowego ich traktowania. Czy się do tego komentarza odniosłam? Oczywiście, bo zawsze staram się zrozumieć dzieci i zawsze staję w ich obronie. Jasną sprawą jest, że dzieci nie potrafią usiedzieć długo przy stole, bo mają wieczną potrzebę ruchu. I bardzo dobrze. Wiercą się, majtają nogami. Normalne. W obecnych czasach, nawet jeśli ruch jest w życiu dzieci obecny, to i tak będzie go zawsze za mało (powiedział mi to kiedyś pewien ortopeda i to zdanie mocno się do mnie przykleiło). W przyszłości w szkole czeka dzieci 12 lat (podstawówka i liceum) siedzenia w ławce średnio 8 godzin dziennie i patrzenie się na plecy koleżanki lub kolegi… Po tej sytuacji w hotelu pomyślałam sobie „oho, książka działa.”
W opisie hotelu, w którym spaliśmy widniała informacja, że hotel jest przyjazny dzieciom (posiada udogodnienia dla rodzin z dziećmi). Już sam fakt, że taki opis był, mocno mnie zmieszał. Czyli to jest jego atut? Podobny do tego, że ten hotel jest przyjazny psom? Czy to nie powinna być norma? Najwyraźniej nie, bo tym co wyróżniało hotel, były miłe akcenty w kierunku najmłodszych. Jakie? Np. czekająca na małego gościa w pokoju woda do picia dedykowana dzieciom, mniejsze łóżko, czy własne mydełko w łazience w opakowaniu sugerującym, że jest to mydło dla mniejszego człowieka. Szkoda tylko, że mini człowiek i tak nie dosięgnie sam do umywalki ani kranu. A wystarczyło wstawić podnóżek. Na szczęście był bidet i sobie szybko poradziliśmy robiąc z niego umywalkę. Siłownia dla dorosłych w hotelu? Jasne, jednak pokoju zabaw dla dzieci brak. Kiedy już po powrocie do domu zapytałam syna co najbardziej podobało mu się w hotelu to usłyszałam w odpowiedzi: Moja własna wodę do picia, szampon i mydełko.
Dzieci potrzebują być widziane, doceniane i traktowane dokładnie tak samo jak ich rodzice – dorośli. Z szacunkiem, aprobatą i sympatią. Zamiast tego dzieci wciąż są dodatkiem, nie są osobnym, ekspresyjnie i i intensywnie czującym bytem tego samego gatunki i są pomijane. Mam wrażenie że najbardziej w Polsce walczy się o dzieci nienarodzone. Po urodzeniu przestają być obiektem zainteresowania.
Autor podaje w książce mnóstwo przykładów o bardzo szerokim spektrum – od teatru dla dzieci, przez książki (wskazuje niektóre absurdy „Basi”), po podwożenie dzieci pod same drzwi szkoły… Wiśniewski robi to perfekcyjnie i konkretnie. Otwiera oczy, pokazując m.in. jak obecnie wygląda podwórko na zamkniętym osiedlu (właściwie jak nie wygląda). To opis wyjęty z mojego osiedla! Zauważcie, że place zabaw mają swoje regulaminy i pełno w nich zakazów, nie można robić tego nie można robić tamtego, niewiele właściwie można. W lato, kiedy świeci słonce nie da się zjechać na zjeżdżalni, która jest z metalu i nagrzana parzy w nogi i w pupę. A i drzew i cienia zazwyczaj brak. Zamknięte osiedla mają progi zwalniające żeby tylko samochód się nie rozpędził bo znak „osiedle i dziecko biegające z piłką” to za mało. Polacy zawsze dodają gazu, nawet na długości 100 m. Większość nie przyjmuje faktu, że mogłyby tu biegać dzieci. A co gorsza nie mogą nawet jechać na deskorolce czy na hulajnodze lub rowerku, bo co chwilę jest próg zwalniający! Nawet podwórko nie może być wolne od samochodów, bo trzeba przecież zaparkować pod samym domem. Wszędzie samochody i kult samochodu. Gdzie rowery? Gdzie nogi? Podobnie jest ze szkołą. Rodzice muszą koniecznie podjechać samochodem pod samą szkołę, dzień w dzień zatruwając powietrze, którym oddychają ich własne dzieci i to dwa razy dziennie: o 07:55 i o 14:55. Dlaczego przed szkołą nie można zrobić ulicy wolnej od ruchu samochodowego, albo jakim problemem jest zostawienie samochodu 200 m od furtki szkoły i zrobienie z dzieckiem krótkiego wspólnego spaceru? Dlaczego trzeba podjechać pod same drzwi? Do tego ta wieczna poranna przepychanka i walka o miejsce jak najbliżej wejścia. Te przykłady, a także inne wymieniane przez Wiśniewskiego pokazują, że w ogóle nie myślimy o naszych dzieciach. Książka mi to uzmysłowiła i dodatkowo sprawiła, że idąc ulicami, wchodząc do różnych miejsc przestrzeni publicznej, przyglądając się zachowaniom i relacjom rodzic-dziecko zaczynam to wszystko dostrzegać. Dlatego tak bardzo ważna jest ta książka i tak ważne jest żeby przeczytali ją wszyscy, zarówno ci z nas, którzy mają dzieci, jak i ci którzy ich nie mają. Bo to, że ktoś nie ma dzieci to nie znaczy, że ich nie lubi. Jednocześnie to nie jest książka, która nie niesie nadziei. Niesie ją, bo skłania do refleksji i namawia do zmian, nie tylko w nas, ale także w systemie.
Dlatego polecam wam serdecznie tę książkę.
Subiektywne recenzje moich książek znajdziesz w dziale BLOG –> Książki